środa, 23 marca 2011

Can Tho - ukrop nie do wytrzymania

Przebywamy w Can Tho. W pokoju z którego, dzięki klimatyzacji, zrobiliśmy lodówkę.
Can Tho - w wolnym tłumaczeniu to chyba będzie brzmiało "jak w piekle". Jest wściekle gorąco, parno, duszno, a i same miasto jest straszne. Na ulicach mało turystów, ludzie dziwnie się patrzą, rzucają żarty zrozumiałe tylko dla nich, ale za to dzieci na każdym kroku krzyczą do nas "hello!".
Przypomina nam to słowa przewodnika z My Son.

Jeśli zobaczysz tygrysa powiedz do niego: "hello tiger"
tygrys odpowie "hello", pójdzie sobie i cie nie zje.

Ale cały dzień był bardzo udany. Około 6 wysiedliśmy ze sleeping busa w Sajgonie, około 100 metrów od miejsca do którego mieliśmy trafić. Całe szczęście, choć Sajgon nie wygląda tak przerażająco jak to sobie wyobrażaliśmy.

Niecałe 2 godziny później jechaliśmy już autobusem w kierunku delty Mekongu. Po 2-2,5 godziny byliśmy na miejscu. Szybka przesiadka na łódź i w drogę. Delta Mekongu to kraina miodem i kokosem płynąca (ale to tym dalej).


Sam Mekong jest syfiasty - brudny, zamulony, co chwilę przepływa jakiś opad lub szczątki miejscowej flory, tak czy inaczej łódź poszła po nim jak mały przecinak. Po około 30 minutach dotarliśmy do starej (odnowionej) wioski, która żyje ze zbierania kokosów. Był krótki pokaz jak się wchodzi na palmę po kokosy + możliwość spróbowania wejścia na nią. Po krótkim instruktażu podano lunch. Usiedliśmy przy stoliku z Wietnamczykami i dobrze się stało bo podano rzeczy których do tej pory nie jedliśmy. Więc przy okazji przeszliśmy krótki kurs co jest co, co z czym, oraz w jaki sposób się to spożywa.



Po lunchu był kilku minutowy spływ małymi, miejscowymi, drewnianymi łódeczkami do innej wioski gdzie czekały na nas "motorowozy", bodajże gość z Korei powiedział, że u nich się takimi krowy wozi ;) ale przyjemnie było. Ów pojazdy dowiozły nas do miejsca gdzie się produkuje słodycze z kokosów, tylko naturalne składniki. Robią naprawdę dobre cukierasy.





Znowu łódź i znowu inna wioska, tym razem aby spróbować miejscowego miodu i przetworów z niego, oraz posłuchać "muzyki ludzi delty Mekongu" - no cóż, aby wytrwać więcej niż 3 utwory trzeba być koneserem.



Solówka dziadka:

Znowu łódź i tym razem cegielnia. Robi wrażenie. Co (dla nas) dziwne palą w piecach odpadami/łupinami z ziaren po zbożu. Ponad 30 stopni Celsjusza, żar z pieców, pot z czoła, a miejscowi siedzą w długich rękawach. Twardziele i hardcory.


Znowu łódź, znowu autobus i niekończąca się 3 godzinna podróż do Can Tho. Po drodze natrafiliśmy na burzę, jednak nawet ulewa nie była w stanie zmienić, chociaż na chwilę, lepkości i temperatury powietrza.

Siedzimy sobie zatem w lodówce, dochodzi godzina 22. Trzeba się zbierać bo o 6:45 czekałt, i 10 godzinna druga część wycieczki, której koniec będzie jednocześnie początkiem naszego powrotu do Polski. Jutro o 21.15 czasu miejscowego łapiemy samolot do Ha Noi, a w piątek rano kolejne, w kierunku Moskwy i dalej Warszawy.

I na koniec zdjęcie z dzisiaj z 20:01, data po wietnamsku - oczywiście się nie zgadza :) Zwróćcie uwagę na temperaturę..

1 komentarz:

  1. Trzymam kciuki za podróż powrotną :) i już nie mogę doczekać się gdy Was zobaczę i opowiecie nam wszystko :)

    OdpowiedzUsuń

Jeśli natchnęliśmy Ciebie do wypowiedzi, pisz tutaj: