poniedziałek, 31 sierpnia 2009

kabowerdyjczyk z Polski

Na taką wyspę czekałam od samego początku przyjazdu Cabo Verde. Jak tylko się dowiedziałam, że płyniemy na bezludną wyspę to byłam cała w skowronkach :) Santa Luzia ma 34 km kwadratowe powierzchni, przy długości ok. 10,5 km i szerokości średnio 3,5 km, i właściwie tylko w XVIII wieku słuzyła ludziom - była wówczas domem niewielkiej grupy rolników. Ich osada do tej pory stoi na plaży, a ludzi się tu nie spotyka. Chyba, że rybaków na okolicznych skałkach, łowiących tuńczyka. Takie właśnie skały były celem naszych nurków, ale niestety zejście pod wodę uniemożliwiły rybackie sieci.

Na samą wyspę niestety nie zeszłam, za to Maciek popłynął wpław na plażę :) Na zdjęciach poniżej widać jaki był zadowolony z temperatury wody, która chyba tylko w tym miejscu na całych Wyspach Zielonego Przylądka, miała odczuwalnie niską temperaturę ;) Może to przez prąd, który Maćka grzecznie poniósł do brzegu, ale gdy płynął już z powrotem na jacht to tak kolorowo nie było - ja już trzymałam linę w pogotowiu, żeby w razie czego szybko posłużyć za ratownika.



Na kolejnym zdjęciu widać na plaży tubylca, zmierzającego do dawnej wioski rolników. a tym tubylcem był nasz polski kapitan, który po dłuższym pobycie w tropikach wygląda już jak tubylec ;)


A po całodniowym leniuchowaniu, morskich i słonecznych kąpielach, jedni odpoczywają...


...a inni ciężko pracują :P



środa, 26 sierpnia 2009

Paul i grog

Do Paul zajechaliśmy kolejną wąską, kamienistą drogą, która prowadziła wzdłuż wybrzeża Santo Antao. Z jednej strony wysokie skały, z drugiej urwisko. Gdzieś czytałam, że drogi na Cabo Verde regularnie zbierają swoje tragiczne żniwo. Jeden wypadek zdaje się, że widzieliśmy - dużo ludzi patrzących w przepaść, pan z kamerą, chyba TV, policja.. ale nie jestem pewna, przejechaliśmy szybko obok, lepiej się nie zastanawiać co nas może czekać za rogiem, w szczególności, gdy kabowerdyjscy kierowcy nie wyglądają na zbyt rozważnych. Zasady panujące na kabowerdyjskich drogach też są ciekawe: ponieważ inne samochody spotyka się dość rzadko, to jak już się z jakimś mijasz to koniecznie należy zatrąbić, ewentualnie mignąć światłami. Jeśli próbują zatrzymać Ciebie (kierowcę) na stopa, a Ty masz komplet pasażerów, to włączasz wycieraczki i po sprawie.


W Paul odwiedziliśmy miejscową bimbrownię, gdzie produkuje między innymi się lokalny trunek - grog. Owa bimbrownia wyglądała z ulicy tak:


Wchodziło się tymi drewnianymi drzwiami i dalej przez czyjeś podwórze, na kolejne podwórz,e gdzie stały już odpowiednia maszyna (drewniana!), trzcina cukrowa, z której to produkuje się grog, no i całe mnóstwo zwierząt, które z kolei zaprzęgano do obsługi owej maszyny. Grog to silny trunek z trzciny cukrowej, rozcieńczony wodą. Tutejszy grog z dodatkiem cytryn i cukru zwie się Caipirinha - tak samo jak brazylijski odpowiednik tego koktajlu alkoholowego sporządzany z napoju alkoholowego Cachaça i limonek. I do tego taka kabowerdyjska caipirinha kosztuje 200 ECV (2Eur) :)




Co było okropne to, że wszystkie zwierzaki były przywiązane - albo do siebie, albo do grogowej machiny. Luzem latały małe prosiaki i kaczki, które piły grog z miski i chodziły jakby slalomem ;) Na to wszystko załapaliśmy się na degustację ponczu i grogu. Taka degustacja darmowa oczywiście nie jest - dostaliśmy pamiątkowy bilet, zapłaciliśmy 100 ECV (1eur) od osoby i już robiliśmy alkoholowe zakupy dla polskich smakoszy ;) Swoją drogą to rewelacyjny stolik tam mieli - z otworkami, w których idealnie mieściły się kieliszki - dobry pomysł na przydomowe garden party ;)  




Potem pozostało nam zwiedzanie miasteczka, ale właściwie nie trwało to zbyt długo, bo w pół godziny przeszliśmy ją wzdłuż i wszerz. Malownicze krajobrazy, przemili ludzie, jak zawsze uśmiechnięci, z takich miejsc się nie chce wracać..



A na koniec kabowerdyjski kociak we włoskiej knajpce:


wtorek, 25 sierpnia 2009

leniwe Riberia Grande

Gdzieś między górami, zaraz przy oceanie kryje się Riberia Grande i tutaj też, tak samo jak na całych Wyspach Zielonego Przylądka, ludzie żyją własnym tempem, które raczej jest wolniejsze niż szybsze.. Odpoczywają na ulicach, znajdują gdzieś cień, i tak spędzają cały dzień. Gdzieniegdzie jeszcze coś robią: a to sprzedają sztuczną biżuterię z Senegalu, a to budują drogę w korycie rzeki, bo i tak jest susza i nic tamtędy nie popłynie..





poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Ponta do Sol

Santo Antão ma zaledwie 43 km długości i 24 km szerokości, a podróż busem przez wyspę dostarcza niesamowitych wrażeń. Wyboista droga, kamienista - swoją drogą budowana przez kobiety. Na Cabo Verde wszystkie drogi były budowane przez kobiety - mężczyźni wyjechali za pieniędzmi, a babki dbały o rozwój wiosek, zbierały kamienie i oczywiście na głowach zanosiły je kolejnym, które układały drogę. Teraz trochę Unia Europejska i trochę Arabia Saudyjska przekazują Cabo Verde funduszy, dzięki czemu gdzieniegdzie można się spotkać z najprawdziwszym asfaltem ;)

Ale wracając do podróży... droga nie dość, że kamienista, to kręta, wyboista, z jednej strony skały z drugiej zbocze i ocean. Widoki przeboskie, ale Santo Antão na pewno też będę pamiętać z powodu wrażeń związanych z przejazdem z jednego jej końca na drugi ;) Ale w końcu udało nam się zwiedzić trzy miejscowości Santo Antão.

Ponta do Sol - urocza miejscowość, mogłoby się wydawać, że wyludniona, ale to po prostu miejscowi chowają się gdzie się da przed słońcem. My też się schowaliśmy, w ślicznej knajpce, prowadzonej przez Francuzkę. Rewelacja. Jakby wejść to zupełnie innego świata. Na to wszystko babka sama szyła śliczne laleczki i sprzedawała korale robione ze szkła butelek wyławianych z oceanu. Nie omieszkałam się w taki zaopatrzyć ;)


Poniżej parę zdjęć z Ponta do Sol:




A na plaży stary, opuszczony pas startowy.. Chociaż w gruncie rzeczy nie mamy pewności, czy opuszczony, bo na międzynarodowym lotnisku na Sal wieża kontroli lotów wygląda bardzo podobnie ;)


wtorek, 18 sierpnia 2009

święty Antoni

Na Santo Antão dotarliśmy promem z Mindelo, swoją drogą to chyba jedyny minus Santo Antão, że duża część wybrzeża to strome skały co uniemożliwiło nam bezpośrednią podróż Selmą, jednak po czasie stwierdzam, że nawet i lepiej bo zaoszczędziliśmy trochę czasu :) Podróż promem kosztowała nas 700 ECV (7 EUR) w jedną stronę od osoby i trwała niecałą godzinkę. Gdy dopłynęliśmy do Porto Novo rzuciło się na nas (i to dosłownie) grono przewoźników oferujących swoje usługi, wybraliśmy jednego, który zaoferował konkurencyjną cenę i w drogę :)

Santo Antão jest zdecydowanie najbardziej górzyste ze wszystkich Wysp Zielonego Przylądka, co sprawia, że mogliśmy się cieszyć spektakularnymi krajobrazami i najpiękniejszymi widokami! :) A że zwiedzaliśmy wyspę w trakcie pory suchej, to widoki wysuszonych koryt rzek, które chwilami wyglądały jak wielkie wąwozy, robiły niesamowite wrażenie.

Poniżej foto z widokiem na Poto Novo i właśnie takie wysuszone koryto rzeki:


Ten widok zrobił na nas piorunujące wrażenie, wydobyliśmy wtedy jedno wielkie OH i AH, a właściwie tylko dlatego, że na Cabo Verde do tej pory jeszcze nie zobaczyliśmy takiej pięknej zieleni, w takiej ilości, w jednym miejscu:


Przejeżdżając z południa wyspy na północ wdrapywaliśmy się rozklekotanym busikiem kamienną drogą po niesamowitych górach mijając po drodze jeszcze lepsze widoki. Niestety nie wszędzie mogliśmy stanąć by zrobić zdjęcia, z jednej strony skała, z drugiej urwisko, stąd większość fot była robionych "po japońsku", czyli przez okna samochodu. Nie sposób było to wszystko przez te chwile ogarnąć - ogromna przestrzeń, cisza, spokój. Tu potrzeba spokojnie poświęcić kilka dni na porządny trekking po wyspie i chyba dopiero wtedy będzie można stwierdzić, że się na Santo Antão BYŁO. My tam tylko śmignęliśmy





Przerażała tylko ta wszędobylska susza. I strasznie wkurzyła mnie chmura, którą widać na ostatnim zdjęciu - to było najwyżej położone miejsce z boskim punktem widokowym, tylko że przez tą chmurę widoczność ograniczała się jdynie do kilkunastu metrów. A punkt widokowy boski, można porównać ze zdjęciem zrobionym w trakcie pory deszczowej (zapożyczone ze strony Selmy, www.selmaexpeditions.com):




Stąd już postanowione: konieczne są odwiedziny w trakcie lub zaraz po porze deszczowej! I to koniecznie, takich krajobrazów ciężko sobie odmówić..

piątek, 14 sierpnia 2009

Mindelo - tu trzeba wrócić

Następne było São Vicente, czyli z portugalskiego święty Wincenty, na którego z Fogo płynęliśmy 20 godzin i oczywiście na naszą kajutę znowu przypadła wachta nocna, od północy do czwartej rano. Tak się jakoś siły na jachcie już rozłożyły, że zawsze jak płyniemy nocą to udaje się nam mieć wachtę, albo jak mamy całodzienne wycieczki i trzeba wstać dość wcześnie to mamy kambuz i trzeba przygotowywać dla wszystkich śniadanie :) Takie zrządzenie losu :)


São Vicente to jedna z Wysp Zawietrznych, czyli z północnej grupy wysp Archipelagu Wysp Zielonego Przylądka. Od wschodu do zachodu mierzy 24 km, a z północy na południe nie więcej niż 16 km. São Vicente zostało odkryte w dzień świętego Wincentego 22 stycznia 1462 roku.  Ze względu na brak wody, wyspa była początkowo wykorzystywana tylko jako pastwisko dla bydła przez mieszkańców sąsiedniej wyspy Santo Antão. Do połowy XIX wieku pozostawała praktycznie niezamieszkana. Jedynie gdy w 1838 utworzono skład węgla w Porto Grande do zaopatrywania statków płynących po szlakach na Atlantyku, populacja wyspy zaczęła gwałtownie wzrastać. Z braku opadów i zasobów naturalnych gospodarka São Vicente opiera się głównie na handlu i usługach.




Tutaj odwiedziliśmy jedynie Mindelo i to też niezbyt je eksplorując. W Mindelo po raz pierwszy i ostatni spotkaliśmy się z portem z prawdziwego zdarzenia: z keją, na którą mogliśmy spokojnie zejść po drabince, bez konieczności stania na kotwicy i płynięcia dingy do brzegu, ze słodką wodą i hotspotem, i z rachunkiem na 100 Euro za dobę :) Dwie noce, które spędziliśmy w Mindelo były jedynymi, kiedy nie bujało, a jedynie delikatnie kołysało jachtem :) Chociaż w Mindelo urodziła się Cesaria Evora i planowo mieliśmy zobaczyć jak mieszkać, to niestety udało nam się jedynie uzupełnić w miejscowych sklepach zapasy jedzenia na Selmie oraz odwiedzić miejscową knajpkę, z nadzieją na lokalne jedzenie. Niestety w tym przypadku właściciel próbował dorównać standardom europejskim, co ostatecznie zakończyło się katastrofą żywieniową. No może katastrofa to zbyt wylewne określenie, ale jak na możliwości kuchni kabowerdyjskiej, którą już mieliśmy okazję próbować, to rewelacji nie było.

Stąd z Mindelo mamy jedynie zdjęcia gdy wpływaliśmy do portu.. Jest to kolejny powód, poza budowaniem studni, aby wrócić z powrotem na Cabo Verde :)





Co czasami było dla nas przerażające, to fakt, że tutaj niezależnie od tego jak knajpka nie byłaby zapchana, to zawsze, ale to zawsze znajdą się miejsca dla "białych przyjaciół". Tubylcy za każdym razem są uprzejmie wypraszani, a turystom wręczane są karty dań w wersji na turystów. Nawet jak jedzie aluger (miejscowe taxi - pick up z ławeczkami na pace, normalnie mieści się tam 8 osób, w warunkach kabowerdyjskich przewozi się nawet 15) wypchany po brzegi, wystarczy krzyknąć kierowcy, żeby w drodze powrotnej zabrał Ciebie z danego miejsca - od razu wyprasza dotychczasowych pasażerów, by za chwilę jechać w innym kierunku ze swoim "białym przyjacielem".

Z Mindelo codziennie wypływają promy na Santo Antao - skorzystamy i my - następnego dnia o 8:00 wyruszamy na eksplorację kolejnej wyspy.

Jeszcze ciekawostki statystyczne dot. Sao Vicente:
Liczba ludności São Vicente wg spisu z 2000 wynosiła 67 163, z czego 4 174 to ludność wiejska, c sprawia, że jest to druga co do ludności wyspa Republiki Zielonego Przylądka.
Na obszarach miejskich żyje 94% ludności i jest to najwyższy odsetek w kraju (wskaźnik krajowy to 54%).
Średnia długość życia wynosi 62 lata dla mężczyzn i 65 dla kobiet, więcej niż w innych częściach Afryki.
Większość populacji jest młoda: 66% ma mniej niż 30 lat, a 8,6% to ludność powyżej 60 lat. Na wyspie jest 16 000 rodzin o średnio czterech osobach na gospodarstwo domowe (średnia dla kraju to 5 osób na gospodarstwo domowe).
W domach żyje 56% rodzin, pozostałe 30% mieszka w kiepskich warunkach.
Tylko 11% rodzin posiada swój samochód (7,4% na poziomie kraju).

piątek, 7 sierpnia 2009

Fogo kompleksowo

Stwierdziłam, że Fogo należy opisać w szerszym ujęciu, ponieważ patrząc na cały archipelag Wysp Zielonego Przylądka ta wyspa jest najciekawsza. Całe Fogo jest aktywnym wulkanem, który od czasu do czasu daje o sobie znać. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1995 roku i to ona uformowała dzisiejszy kształt Fogo.


Uformowany został nowy krater Pico Pequeno, którego charakterystycznym miejscem jest kaldera o średnicy 9km, wysokich na 1km ścianach, a w jej centrum wyrasta najwyższy punkt Cabo Verde, wspominany we wcześniejszych wpisach, szczyt Pico de Fogo.


U stóp wulkanu lezy wioska Chã das Caldeiras, której mieszkańcy są okresowo ewakuowani podczas erupcji. W 1995 takie działanie spowodowało, że nie zginęła ani jedna osoba! Domostwa mieszkańców wioski zostały doszczętnie zniszczone przez lawę, ale Niemcy wsparli wówczas Republikę Zielonego Przylądka i wybudowali osadę domów zastępczych. Ci ludzie jednak nie zabawili tam długo - wrócili do wulkanu, odbudowali wioskę i mieszkają tam do dziś. Porównując do polskich warunków mieszkaniowych, to jak oni mieszkają ciężko nazwać domem...



Pomimo, iż nie mają bieżącej wody, na Fogo jest chyba najwięcej roślinności. Pojawiające się na tej wysokości chmury, zasłaniające czasami całą wioskę, przynoszą odświeżające mżawki, dzięki którym miejscowi mogą produkować wino i kawy. Wino pyszne, niestety nie eksportowane, można je dostać jedynie na Cabo Verde. Kawy nie lubię, więc nie próbowałam, ale znajomi kawosze zachwalają :) Poza tym rosną tu też mango, banany, papaje, guavy...


Na Fogo odwiedziliśmy też stolicę wyspy, São Filipe, które z pokładu Selmy wygląda tak:


Urocza, kolorowa miejscowość, i nawet hotspot w altance, czego się na tej wyspie w ogóle nie spodziewaliśmy. São Filipe liczy trochę ponad 8000 mieszkańców, trudnią się głównie rybołóstwem, jeśli nie to dostają pieniądze od rodziny z Bostonu. Co dziwne miejscowi jak emigrują do Stanów, to już tylko do Bostonu. Regularnie wysyłają pieniądze rodzinie na Cabo Verde, ale nie tylko rodzinie - też obcym ludziom, którzy rodziny w USA nie mają. São Filipe słynie z długich piaskowych plaż, tyle, że piasek jest czarny. Wrażenie robi, ale piasek nie brudzi :) A poniżej parę fotek z miasta:




poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Fogo po raz drugi

Edit do poprzedniego wpisu, poczynionego przez Maćka:

nie wszyscy weszli na Pico de Fogo, ja nie weszłam bynajmniej ;) Organizm odmówił posłuszeństwa, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Gdy grupa 5-ciu śmiałków + przewodnik Ros mnie opuścili wokół mnie nastała wszechogarniająca cisza. Siedziałam w kraterze o średnicy 9km, o ścianach wysokości 1km, umieszczonym na wysokości 800 m n.p.m. Wokół mnie jedynie pył wulkaniczny, zaschnięta lawa, trochę poniżej pola winorośli i granatów, jeszcze niżej dwie wioski, bez dostępu do wody. O 8 rano słońce prażyło już prawie w zenicie, także po raz kolejny spaliłam sobie skórę na palcach u stóp ;) Uraczona krajobrazem zaczęłam czytać kolejny kryminał Krajewskiego, niestety wypędziła mnie stamtąd chmura, która ograniczyła widoczność do 2 metrów i przyniosła ze sobą orzeźwiającą mżawkę, tym samym obniżając temperaturę powietrza z 30 do 15. Jak już stwierdziłam, że nic nie widać, to postanowiłam wrócić do wioski i czekać na naszych śmiałków w miejscowej knajpie. Tam spotkałam naszego przewodnika, Mamadu, który opowiedział mi jak ciężko żyje się ludziom w kraterze. Nie mają bieżącej wody, a żeby ją kupić muszą się udać do Sao Filipe, stolicy wyspy, oddalonej o 26 km. Za podróż w jedną stronę płacą 350 ECV (ok. 3,5 EUR), za 100 metrów sześciennych słodkiej wody płacą 150 EUR i za powrót kolejne 3,5 EUR. Natomiast jeśli już pracują, to ich miesięczne zarobki nie przekraczają 200 EUR...











O innych urokach wyspy Fogo w kolejnym odcinku.
Marta