niedziela, 7 sierpnia 2011

Svalbard dzień 12 i 13 – piątek i sobota

Obudziliśmy się w małej zatoczce/fiordzie, w każdym razie w małej i zacisznej odnodze Isfjorden. Cisza, spokój, lodowiec, skałki, rybitwy popielate w ilościach hurtowych. Gdyby człowiek na ciężkim kacu miał możliwość wyboru miejsca, gdzie w tej chwili chciałby być, to to miejsce biłoby chyba rekordy popularności.

Było tak leniwie, że nawet zapach smażonego boczku pod jajecznicę, mimo iż wyczuwalny w zasadzie wszędzie nie był w stanie wyrwać załogi z koi, dochodziła 0900, jako iż mieliśmy wachtę kambuzową byliśmy już 1,5 godziny na nogach, nieco głodni, a zapach który sami tworzyliśmy powodował tylko większy wir w żołądku ;) w końcu się udało, iście królewskie śniadanie dla raptem 5 osób.

Niedługo po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku Longyearbyen, w Isfjorden w zasadzie nie było już lodu, po tym co jeszcze było tydzień temu nie został nawet 1%, pojedyncze, niegroźne growlery. Około 20 mil które dzieliły nas od Longyear przepłynęliśmy na silniku. Po drodze mijaliśmy się z Eltaninem, kpt. Krzysztof M. Różański na galowo.





W takim stroju bez krępacji mógłby usiąść z nami do prawie niedzielnego obiadu. Dziś kambuz serwuje udziec jagnięcy - wszystko pod czujnym okiem Marty i mojej mamy, ja (Koszyk) mimo iż brałem bierny udział w tym wszystkim, przypisuję sobie prawa jako twórcy tej strawy.

Obiad był już w Longyear, niestety na kotwicy, cała marina zajęta, a jeden z pływających pomostów został całkowicie wyłączony z użytku. Po wielkim naporze lodu na port (pisaliśmy już o tym) pomost nie nadaje się do bezpiecznego użytkowania. Chwilę po obiedzie, niemalże w biegu ruszyliśmy do miasta - to ostatnia chwila, dla osób które za 10 godzin mają lot, aby zrobić ostatnie zakupy. O godzinie 1800 3/4 sklepów kończy działalność. Zdążyliśmy choć nie wszystko udało się zakupić. Dowiadujemy się również, że niedaleko misiek zaatakował kilka osób, jedna nie żyje. szczegóły tutaj [klik]



Mnie co raz bardziej toczy przeziębienie - efekt łażenia w mokrych butach i jednego mocnego zmarznięcia na lądzie. Nie jest źle a dobrze wcale. W międzyczasie dostajemy na Iridium smsa o treści zbliżonej do "David z Magdalenfiord zaprasza na imprezę między 19 a 24 w Kroa, i/lub później od 1am do 4am do Huset, a jutro na wycieczkę furą 4x4" - nikt nie może sobie przypomnieć Davida, ale to zasadniczo nie problem :D

Po wyprysznicowaniu się ruszamy do Kroa (restauracja w Longyear), niestety w Kroa nie ma żadnej imprezy, ani nikt nie kojarzy Davida. Znaleźliśmy na FB wpis Davida

"Jeśli doplyniecie dziś do Longyearbyen (lodu już nie ma) to wbijajcie do Kroa miedzy 19 a 24. Lub pózniej na imprezę do Huset od 1am do 4am. Możemy też się umówić jutro lub w niedziele na jakąś wyprawę poza miasto. Mam furę z napędem na 4 koła i wyciagarką :) Pozdro.
Dawid z Magdalenfjorden z Panoramy."


Daje nam to nieco jaśniejszy obraz sytuacji, ale to nadal nic nie zmienia. Trudno, ruszamy zatem do Karls Berger Pub. Karls Berger Pub miał w środku coś takiego, czego jeszcze nigdy nigdzie nie widzieliśmy. Na 2 potężnych ścianach, od podłogi do sufitu regały, a na regałach butelki, głównie z whisky. Chyba z każdego miejsca na świecie. Szacunek ludzi ulicy.



Znalazł się (albo i nas) David, a raczej Dawid. Jak się okazało Dawid mieszka na stałe w Longyear, od 2 dni, ale zawsze ;)

Pogadaliśmy chwilę, uzgodniliśmy szczegóły jutrzejszej wycieczki "furą 4x4", szkoda że nie załapiemy się na nią, szczęśliwi Ci, którzy lecą dopiero za 2 dni.

Już w sobotę, o 4:50 startujemy z Longyear, pamiętam jedynie że wsiadłem do samolotu, wysiadłem w Oslo, wlazłem do kolejnego, wysiadłem w Kopenhadze, usiadłem przy gejcie z którego odlecimy do Warszawy. Tak mnie ścięło, że doszedłem do siebie dopiero w Warszawie. Co się działo w między czasie nie wiem, może Martuśka napisze jak nam minęła podróż.

Z Warszawy do Poznania już pamiętam lot, był z opóźnieniem. Z Ławicy złapaliśmy autobus do centrum - cena za przejazd w weekend z domu na lotnisko ścina z nóg - wariant oszczędnościowy. Jednak złapać taksówkę to wyższa szkoła jazdy. Korporacje albo nie odbierają, albo będą w stanie podstawić taksówkę za 40 minut lub więcej. Cholerny red bull x-figters. W końcu się udaje, jesteśmy w domu, dochodzimy do siebie.

Zdjęcia do tego postu i retrospekcje wkrótce.

2 komentarze:

  1. Dziękuję za szczątkowe ale zawsze jakiej wiadomości o moim synu, którego wysadziliście na Calip... wraz ze skanerem.
    Z życzeniami powrotów w zdrowiu
    Pozdrawiam
    Jerzy M. Malczewski

    OdpowiedzUsuń
  2. Dopiero odkryłam ten komentarz, jaki ten świat mały! Pozdrawiamy, Pana i Syna! :)
    Koszyki

    OdpowiedzUsuń

Jeśli natchnęliśmy Ciebie do wypowiedzi, pisz tutaj: