Samochód oddajemy pod przystanią promową, więc wszystko się dobrze zazębia. Bording na prom, 20-30 przed odpłynięciem. W porównaniu z promem na/z Tioman, tutaj organizacja jest wzorcowa. Startujemy punktualnie, przed nami około 2,5 godziny rejsu. Czas nam umila bajka puszczona na monitorze, a później film akcji. Niezniszczalni II. Niestety film nie jest o nas ;)
Doznajemy bardzo przyjemnej podróży. Około 13 lądujemy na Penang, w mieście George Town. Mieście wpisanym w 2008 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Do Hostelu mamy 15-20 minut piechotą. Droga względnie prosta, jednak mapy podają różne nazwy tych samych ulic. Jedna podaje nazwy angielskie, druga miejscowe. Potrzebujemy chwili, żeby się ogarnąć.
Wybraliśmy hostel House of Journey. I był to strzał w 10. Bardzo przyjemny gościniec, prowadzony przez 2 młodych ludzi (młodszych od nas). Dziewczynę Cheryl i chłopaka którego imienia nie znamy, ale Jadzia za nim szaleje. Hostel "urządzony w drewnie", drewniane jest prawie wszystko, co z otwartością i chęcią pomocy gospodarzy tworzy na prawdę pozytywne wrażenie. Super miejsce.
Na rozruch bierzemy się za okolicę, tzw. Street Art, czyli robimy obchód po okoliczych uliczkach, na których artyści tworzą murale i inne instalacje. Robi wrażenie. Tematy przewodnie to kotki oraz Minorki. Trzy najlepsze dzieła to chyba rower, huśtawka i kosz-ykówka.
Da się upiększać miasto i przyciągać turystów w prosty sposób? No da się, trzeba tylko trochę chęci.
Po ulicznych dziełach a'la Banksy idziemy do jednego z siedmiu Clan Jetties. Clan Jetties zaczęły powstawać na przełomie XVIII i XIX wieku rękami chińskich imigrantów. Penang był wówczas dużym ośrodkiem związanym z handlem i szlakiem floty handlowej. Chińczycy zaczęli więc budować swoje włości na wodzie. Każdy klan/rodzina swoje, a że chińska rodzina liczną jest, to i tego sporo powstało. Obecnie, jest to dużo mniejsze niż w okresie prosperiti i pełni funkcję mieszkalno-turystyczną. Drewniane chałupki stojące na palach. Kilka sklepików z pamiątkami, napojami, jedzeniem i momentami lekki smród. Dość specyficzne miejsce. Jednak na samym końcu odwiedzanego przez nas (największego) Clan Jetty jest błoga cisza, spokój i lekki wiatr. Jest przyjemnie. Jadzia śpi.
Hostel jest położony w dobrym miejscu, w starej, zabytkowej części George Town, blisko przystanku autobusowego, z którego da się dojechać wszędzie no i blisko ulicy z dużą ilością jedzenia.
Bajka.
Na kolację bierzemy miejscowe specjały - nasi lemak, curry noodle i kanapki ;)
Bardzo smaczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli natchnęliśmy Ciebie do wypowiedzi, pisz tutaj: