poniedziałek, 15 grudnia 2014

Portugal - dzień 6 - ostatki nad oceanem

Ostatni dzień, a w zasadzie ostatnie godziny. O 15:30 odlot, wcześniej jednak chcemy jeszcze powalczyć o kasę, którą nam naliczyli w Golden Car Rental, marne szanse, ale spróbować rozmowy trzeba.

Opuszczamy hotel i kierujemy się do miejsca, które sobie upatrzyliśmy drugiego dnia, czyli w okolice naszego pierwszego hostelu. To co nas interesuje to krótki spacer w okolicach mostu Ponto do Infante. Widoki może nie takie jak wczoraj, jednak jest co oglądać. Cholernie ładnie w tym Porto.



Jednak to co nas dzisiaj najbardziej interesuje to widok na ocean. Jedziemy w kierunku plaż i docieramy do okolic Praia dos Carneiros. Jest ciepło, ale wieje tak, że głowę urywa i to trochę umniejsza walory artystyczne tego miejsca. Mimo to jest super. Morza, oceany i falochrony zawsze są super, zwłaszcza jak fale trzaskają o plaże i nabrzeże. A tak właśnie jest dzisiaj. Chowamy się przed wiatrem, twarzami do słońca i chłoniemy tyle ile się da, w Polsce jest dobrze ponad 20 stopni mniej.



Wracają wspomnienia, niemalże tak samo było ponad 2,5 roku temu w majówkę w Sopocie. Z tą różnicą, że Jadzia wierciła się w brzuchu :)

Żegnamy się z Portugalią, żegnamy się z Porto, mówimy do zobaczenia, bo jeszcze kiedyś tu wrócimy. Na pewno.

Do Berlina z niewiadomych przyczyn dolatujemy z ponad godzinnym poślizgiem. Temperatura - minus 3 stopnie. Brrrrr. Po co właściwie wracaliśmy? ;)

niedziela, 14 grudnia 2014

Portugal - dzień 5 - miała być Coimbra

Szanowni państwo właściciele postarali się, aby śniadanie wyglądało jak śniadanie. Wzorcowe, podane chyba na weselnej zastawie. Zapachniało portugalskim wersalem. Przy okazji okazało się, że oprócz nas są jeszcze co najmniej 2 inne pary. Nabieram podejrzeń, że w tym pensjonacie dzieją się co najmniej dziwne rzeczy, z zakrzywianiem czasoprzestrzeni na czele ;)


Ogółem plan jest taki, aby zobaczyć Coimbrę. 
Bądź co bądź pierwsza stolica, trzecie co do wielkości miasto, dawna siedziba monarchów, przepiękny budynek uniwersytetu, rejs po rzece Mondego....

Finalnie, wsiadamy w samochód i jedziemy do Porto :)
Doszliśmy do wniosku, że czasu to nam za wiele nie zostało.

Miejsce noclegowe w Porto zostało zaklepane kilka dni przed wyjazdem. Jak nigdy. Mało tego, padło na hotel - Pao de Acucar. Ostatnie piętro, wyjście na taras, z widokiem na pokryte dachówką dachy okolicznych kamienic (jak okiem sięgnąć), po prawej stronie króluje wieża Camara Municipal do Porto. Najważniejsze, że za rogiem jest ZAZA, ale o tym później.



Cel na dziś? Zobaczyć i spróbować jak najwięcej.
Obieramy kierunek na most Ponte Luís I – dwukondygnacyjny, 45 metrowy stalowy most. Jeden z symboli miasta. Po drodze mamy przyjemność zobaczyć z bliska Avenida dos Aliados, Praca de Liberdade, dworzec Sao Bento. Ale to co robi wrażenie to most. Sam w sobie i widok z niego.




Po prawej kolorowa Cais Ribeira, po lewej winiarnie, na wprost rzeka mieniąca się w słońcu. Dla takiego widoku, można by nawet zamieszkać pod mostem. Tym mostem. To co jest jeszcze interesujące po naszej lewej stronie to  kolejka linowa, i takiej okazji nie można przegapić. Bilet kosztuje kilka euro i uprawnia do przejazdu w jedną stronę oraz jednego kieliszka porto w okolicznej winiarni. Fajnie :)




Widoki z kolejki również fajne. Wagonik mknie nad dachami niskich budynków pokrytych klasyczną pomarańczową dachówką. Z drugiej strony rozciąga się widok na rzekę i deptak. Strasznie kolorowo.


Przy dolnej stacji kolejki znajduje się plac zabaw, więc dla każdego coś miłego, szkoda tylko, że plac zabaw nie jest przy winiarni w której można zrealizować bilet ;)


Leniwie spacerowym krokiem ruszamy w kierunku mostu i drugiej strony rzeki. Po obu stronach koryta rzeki Douro stragany z bibelotami, ceny lekko zawyżone, ale nie kosmiczne. 
Docieramy w końcu do ciągu kawiarni i restauracji. Zaskakująco pusto. W kawiarniach pojedyncze miejsca są zajęte, w restauracjach niemiłosierne pustki. Stąd wybór miejsca na obiadokolację staje się lekko problematyczny. 

W tak zwanym międzyczasie zapada zmrok. Idealnie. Spacer po obiedzie będzie na najbliższy punkt widokowy. I wszystko byłoby super, gdyby po drodze nie było 150 tysięcy schodów i konieczności tachania wózka pod pachą. Ale nie ma co narzekać, widok pozwala zapomnieć o niedogodnościach, chociaż sam punkt widokowy po zmroku jest, delikatnie mówiąc, słabo oświetlony i straszy.


O ile punkt widokowy był opustoszały, o tyle Avenida dos Aliados tętniła życiem i przedświąteczno-niedzielną atmosferą. W kilku miejscach deptaku ustawiono instalacje artystyczne, a może raczej wielkie instrumenty muzyczne, na których można było zagrać w kilka osób. Świetna sprawa, bawiły się głównie dzieciaki i Koszyk :)



Będąc już pod hotelem postanawiamy jeszcze na chwilę wstąpić do wspomnianej Zazy. 
Zaza, czyli miejsce z przekąskami i zacnym zaopatrzeniem w krajowe wyroby alkoholowe. Ostatni wieczór, ostatnia noc, ostatnia szansa na degustacje :)


sobota, 13 grudnia 2014

Portugal - dzień 4, dalej się nie da i dalej w drodze.

Dzisiejszy dzień mamy mieć dość intensywny, przynajniej tak nam się wydaje.
Rozpoczynamy z wysokiego C - śniadaniem ;)

Zatrzymaliśmy się w hostelu Wallis Guest House II i zaprezentujemy kilka zdań o nim.
Koszt 20 euro za noc. Tanio. Dostaliśmy duży, przestronny pokój, jeden z bodajże 9, duże podwójne łózko i kilka ręczników do wykorzystania. Czystko, całkiem stylowo. Do dyspozycji kuchnia i "zdobyte" miejsce w lodówce. W kuchni naczynia (talerze, kubki) i podstawowe sztućce są jednorazowe. Może to nie jest szczyt elegancji i klasy, ale przynajmniej wiadomo że czyste i nie trzeba zmywać. Do dyspozycji czajnik, mikrofala i kuchenka z piekarnikiem, do tego kilka (powinno być więcej) garnków i patelnia. Wystarczająca ilość, aby sobie przygotować posiłki samemu. No i może krzeseł przy stole mogłoby być więcej. Gdyby ktoś pytał, to polecamy.

Opuszczamy Lizbonę, kierunek zachód. Na do widzenia Lizbonie podjeżdżamy w miejsce wczorajszego spaceru, na górę, kończącą park Edwarda VII, aby za dnia, w pełnym słońcu raz jeszcze zobaczyć całe to piękno.



Kierunek zachód, Cabo da Roca, przylądek Roca. Najbardziej na zachód wysunięty punkt kontynentalnej Europy. Wygląda trochę jak koniec świata, wielki klif w prawo, wielki klif w lewo, a przed nim bezkres oceanu. Do tego wieje tak, że łeb urywa. Wieje tak moco, że Jadzia w czapce, kapturze i jeszcze zasłaniana przez nas jest mocno zdegustowana tym miejscem. A miejsce, za którym przez długo, długo nic nie ma, ma swój wdzięk i urok. Wyjątkowość tego miejsca czuć.




Mamy dużo szczęścia, bo razem z nami jest kilka osób, po kwadransie podjeżdżają 3 autobusy. Czar miejsca powoli pryska pod natłokiem turystów, ale staramy się łapać chwile i to co nas otacza, zajmujemy więc miejsce z widokiem w jedynej w tym miejscu kawiarni. Pod rozgrzewającą herbatę wpada tarta z sosem custard. Niestety, III liga względem tego co jedliśmy w Belem.

Punkt drugi dzisiejszej wycieczki, to oddalona o mniej więcej 20 kilometrów od Cabo da Roca miejscowość Sintra. Mam wrażenie, że z jednaj strony Sintra jest obrazem czyjejś mocno odbiegającej od norm kiczowatej wyobraźni, z drugiej strony jest błogo zielono, przytulnie i przyjemnie. Rodem z filmów klasy C, z miejscowością w której niby wszystko jest i wygląda ok, ale po zmroku dzieją się dantejskie sceny ;)

Dawno, dawno temu elita arystokracji, poeci i innej maści artyści, we współpracy z bardzo majętnymi, często ekscentrycznymi, przedsiębiorcami. Zamki, pałace, wieże, domki które powstawały w przeciągu ostatnich kilkuset lat tworzą spójną, trochę oderwaną od siebie i rzeczywistości całość, chociaż wygląda to specyficznie.

Jednym z ważniejszych punktów odwiedzin Sintry powinno być odwiedzenie kawiarni Pariquita. Po sezonie znaleźć wolny stolik się da, chociaż obłożenie jest znaczne. W sezonie chyba jest z tym problem, bo przy wejściu usytuowany jest automat biletowy sterujący ruchem osobowym :)

Co warto zamówić? Queijadas - na pewno, jako najsłynniejszy miejscowy wyrób. Queijadas to, niewiedzieć dlaczego nazywane, serniki - małe, słodkie ciastka z masą z jaj, mleka i cynamonu zapieczone w chrupiącym cieście. W kawiarni, oprócz tego, można zamówić jeszcze kilkadziesiąt różnych, mniej lub bardziej wyszukanych słodkości i innych smakołyków. O ile wystrój i klimat panujący wewnątrz kawiarni nie porywa to wypieki są pierwsza klasa.




Dzień mija wyjątkowo leniwie, spacer po Sintrze powoli czas kończyć, gdyż dziś musimy dojechać do miejscowości Coimbra, mniej więcej 100 km na południe od Porto, względnie po drodze jest jeszcze miejscowość Nazare, i to jest nasz punkt trzeci dzisiejszej wycieczki.

Do Nazare docieramy na późną obiadokolację, jest jeszcze na tyle jasno, że mamy możliwość podziwiać plażę i deptak wzdłuż niej (deja vu - jak na Maderze) no i chyba największą atrakcję - 110 metrowy klif i torowisko szynowej kolejki linowej, które biegnie po nim. Co do plaży - uchodzi ona za jedną z najbardziej hałaśliwych, jednak fale które się na niej rozbijają, mmmm.. solidne.

Nazare po/przed sezonem w godzinach wieczornych nie wygląda zachęcająco, kafejki i restauracje mimo iż otwarte wyglądają smutno, bez polotu i życia. Mieszańców i przyjezdnych jak na lekarstwo.




Wybieramy knajpę, w której była chociaż garstka ludzi, mimo to czujemy się jakbyśmy byli niepożądani i przeszkadzali obsłudze w rozmyślaniach nad sprawami poważnymi.  

Obsługa marna, jedzenie nie lepsze, jak na złość nawet słońce poszło spać i z planów obejrzenia zachodu słońca i jeszcze jednego łypnięcia okiem na okolicę nie wyszło nic. Szkoda, bo mimo wszystko ładnie tutaj. Pakujemy się - kierunek Coimbra, tam powinno być lepiej.

Niestety nie było, przynajmniej na początku. Opis dojazdu do hostelu był fatalny, a przetłumaczony przez obsługę hostelu z użyciem google translatora był przerażający. Rozmowa telefoniczna też trochę utrudniona, bo nie mówią po angielsku. W końcu przez szwagra brata siostry wujka brata stryjecznego udało nam się ustalić szczegóły. Jesteśmy na miejscu. Hostel okazał się bardziej pensjonatem - z zewnątrz skromna willa od wewnątrz i ogrodu potężna chałupa i przemili właściciele. 

Chyba ze względu na Jadzię dostajemy pokój na samym końcu końca korytarza, ale przynajmniej z własną łazienką. Na wyposażeniu klimatyzacja. I całe szczęście bo było czym dogrzewać pokój. Zimno jak jasna cholera. Na zewnątrz około 8-10 stopni, mamy wrażenie że w środku również. 
Dzień pełen wrażeń, mnóstwo atrakcji, dogrzewające słońce za dnia i masa kilometrów za nami. Będzie się dobrze spało.

czwartek, 11 grudnia 2014

Portugal - dzień 3, tramwaje i inne cuda

Parking w Lizbonie do najtańszych nie należy. Dodatkowo, można zapłacić za maksimum 2 godziny. Postanawiamy więc odjechać trochę od strefy płatnego parkowania. Wybór pada na Alfamę. Alfama to najstarsza lizbońska dzielnica, jej początki sięgają XI wieku, więc jest wzorcowo. Po poszukiwaniach wolnego miejsca (permanentny jego brak chyba w całym mieście), nie bez problemów, ale się udaje.


Jest dobrze, znajdujemy się w bliskiej odległości od kościoła Santa Luzia. Widoki z okolicznych tarasów są przecudowne - dachy pokryte pomarańczową dachówką, biel ścian, rozlewisko oceanu. 
[ciężki oddech].




Na jednym z tarasów widokowych podchodzi do nas gość z naszyjnikami, bransoletkami i innymi. Na przypał pytam po ile bransoletka - 25 euro, ale może zejść do 20. Produkt afrykański. Ta jasne. Ale od słowa do słowa i na hasło "cabo verde" rozmowa stała się zupełnie inna :)
Z ceny bransoletki co prawda nie zjechał, ale zaczął rozdawać nam prezenty - Jadzi małą bransoletkę, nam po skórzanych. O cenie przestaliśmy rozmawiać, powiedział tylko, że napiłby się kawy. To da się zrobić. 

Aha, na Marty bransoletkę zaczął rzucać pozytywne, senegalskie zaklęcia. By żyło się lepiej :)


Tuż obok, przystanek ma linia żółtego tramwaju, numer 28E. Przystanek Lg. Portas Sol. Wsiadamy, kierunek Martim Moniz, Cena 2,70 euro. Od osoby. Przejażdżka ciasnymi uliczkami, pomiędzy starymi budynkami, dwupasmówkami, starym i nowym budownictwem pokazuje jak złożona i piękna jest Lizbona.




Wysiadka na placu Martim Moiniz i pieszo ruszamy w kierunku Elevador de Santa Justa. Nie jest daleko, przeciąć dwa place, później w lewo, pod górkę i jesteśmy. Tak przynajmniej powiedział motorniczy Lizbońskiej bimby. Nie kłamał.

Elevador de Santa Justa to... winda ;) zwana jest także Elevador do Carmo, gdyż wyjście z górnego poziomu znajduje się przy ruinach Convento do Carmo - klasztorze Karmelitów, a raczej tym co po nim zostało.

Ale wracając do tematu winda znajduje się w żelaznej 32 metrowej wieży wzniesionej w 1902 roku. Zaprojektował ją Raul Mesnier du Ponsard, portugalski inżynier, którego nazwisko raczej nikomu nic nie mówi, jednak był to uczeń niejakiego Gustawa Eiffela, a tego to kojarzy nawet dziecko. Podróż na tarasy widokowe - a jak - drewnianą, elegancką windą. Jedną z dwóch. Wjazd 5 ojoro od osoby.

Na szczycie wieży znajduje się taras z widokiem, bardzo ładnym widokiem - na miasto i rzekę.




Elevador opuszczamy górnym przejściem, tym przez klasztor Karmelitów. Wpadamy w wąskie i strome dróżki, przy których knajp nie brakuje. Ładujemy się do jednej. Po daniu głównym czas na deser. W końcu jest dobra okazja aby spróbować - ginjinhi, miejscowego likieru wiśniowego. Spróbować warto, polecać już niekoniecznie. I chociaż dramatu nie było, to jednak spodziewaliśmy się więcej po tymże.

Następny przystanek, Elevador da Gloria. Też winda, ale w postaci żółtego tramwaju, który kursuje na trasie Praça dos Restauradores - Jardim de São Pedro de Alcântara. Tramwaj trzyma poziom, mimo ostrego kąta góry którą ma do pokonania. Cena 3,60 euro, od osoby, wjazd i zjazd. Dużo, zważywszy że trasa jest krótka, żeby nie powiedzieć bardzo krótka. Na górze, na pocieszenie, 17 kroków o przystanku znajduje się taras widokowy, z którego widok uspokaja, a latem porastające go drzewa zapewne dają kojący cień. Przyjemne miejsce.





Czas wracać, tramwaj opłacony, więc żal nie skorzystać, ruszamy pieszo w kierunku znanego nam przystanku Portas Sol i niedaleko od niego zaparkowanego samochodu. Aby umilić sobie drogę idziemy przed siebie, to gubiąc, to powracając na właściwy szlak. 
Ulice raz pod górę, raz z górki, remontowane, lub nie, ładne lub bardzo ładne i klimatyczne. Wyszedł nam świetny spacer i zobaczenie Lizbony, o której nie pisze się w przewodnikach. 






Wieczorem skoczyliśmy jeszcze na, znajdujący się niedaleko naszego hostelu, taras widokowy/fontannę na szczycie wzgórza, na którym rozlewa się park Edwarda VII. Stoimy na fontannie, nad naszymi głowami powiewa wielka flaga Portugalii, przed nami niesamowity widok na Lizbonę. A w zasadzie park Edwarda, który tworzy długą zieloną prostą, wpadającą w centrum Lizbony, pomarańczowo-dachówkowe centrum zakończone oceanem, czy też zatoką.

Coś niesamowitego. Niepowtarzalny widok na dobranoc.

Dobranoc. 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Portugal - dzień 2, Henrykowi rodacy i inne nieszczęścia

Z Porto ruszamy tuż po śniadaniu, ha! Już na śniadaniu pierwsze kuku, stwierdzili, że od Jadzi też się płaci, więc 4,5 euro się należy, no trudno, budżet wytrzyma.

Wiedząc, że w tymże hotelu spędzimy tylko jedną noc, to przy jego wyborze kierowaliśmy się ceną, mniej położeniem. Obieramy kierunek Lizbona, wyjeżdżamy z pod hotelu, bierzemy pierwszy zakręt w prawo a tam... Ponte de D. Maria Pia, czyli jeden z kilku super mostów w Porto z widokiem takim, że hej! Bywa i tak, następnym razem będziemy bardziej czujni, bo wystarczyłby mini spacer po śniadaniu, a mielibyśmy super widoki. Nie ma co płakać, adres znamy, Porto zostawiamy na koniec. Przed nami Lizbona.




Autostrada A1 Porto - Lizbona, jakieś 315 km, chyba 21 euro, nasz VW Polo 1.0 benzyna ciśnięty do granic możliwości (daj boziuniu, aby nasza prywatna luxtorpeda od VW też paliła tylko 6,9 litra na sto km, ciśnięta do granic możliwości) i w mgnieniu oka dojeżdżamy.

Próba odpalenia navi zakończyła się porażką, Halina bo tak na nią mówimy, odmówiła współpracy. Solidnie i wygląda, że na zawsze. Mało szczęśliwy to moment, niestety przykrość numer dwa dzisiejszego dnia została zaliczona. Ok, mamy plan awaryjny - mało precyzyjna mapka z przewodnika i modlitwa. Finał całkiem niezły, parkujemy tam, gdzie chcieliśmy - dzielnicy Belem, tuż pod Torre de Belem.


Torre de Belem, to wieża z 1519 roku, powstała by bronić miasto przed korsarzami. Pierwotnie na wysepce, po trzęsieniu ziemi w 1755 roku wylądowało na brzegu. Klejnot architektury! Arcydzieło gotyku i stylu manuelińskiego, a dodatkowo uwagę przyciągają weneckie loggie z ażurowymi maswerkami. I nasi tu byli, w 1834 krótką odsiadkę zaliczył generał Józef Bem po nieudanej akcji organizacji legionów w Porto. Dobra, ale nie o tym. 





Torre de Belem jest idealnym miejscem na rozpoczęcie spaceru wzdłuż nabrzeża. Przez muzea, pomniki, 2 mariny, z widokiem na most 25 kwietnia i 110 metrowego Jezusa, przez Mosteiro dos Jeronimos (klasztor Hieronimitów), aż po Pasteis de Belem. 

Pasteis de Belem - ponoć najznamienitsza cukiernia w Lizbonie, działająca od 1837 roku! Położona w lokalu po XIX wiecznej herbaciarni. To właśnie w tym miejscu po raz pierwszy światło dzienne ujrzała tarta z sosem custard, coś niebywałego, cukiernicza ekstaza. Klimat miejsca, obsługa, możliwość podejrzenia zaplecza, miejsce udekorowane azulejos, no a sama tarta podawana jest jeszcze ciepła.




Niestety dopada nas kolejna przykrość - obiektyw, który w Malezji został lekko naruszony, ale jako tako pracował, pracować przestał. Zdjęcia robić będziemy, owszem, ale iPhonem i Lumią. Super.

O klasztorze Hieronimitów można pisać dużo i na pewno warto zobaczyć, most 25 kwietnia robi potężne wrażenie - olbrzymi, bardzo ładny zresztą, kawał mostu. W Polszy takiego nie mamy. W okolicy mostu jest i 110 metrowy Jezus. W Polszy takiego mamy, a nawet lepszego. Na 110 metrów Jezusa składa się (na oko) 90 metrów cokołu oraz 20 metrów Jezusa właściwego. Świebodzin - Porto 1:0.


To co mi się bardzo spodobało to Pomnik Odkryć Geograficznych. Powstały w 1960 monument w kształcie dziobu żaglowca, na którym znajdują się posągi postaci, którym przewodzi książę Henryk Żeglarz, Heniek a dla miejscowych Henrique o Navegador. Jest i możliwość wjazdu/wejścia na górę pomnika (bodajże 3 euro od osoby). Z góry widok na okolicę w tym mozajkę pod pomnikiem, która to układa się w kompas z mapą świata. Niestety Polska na tej mapie nie wygląda jak Polska :)










Opuszczamy Belem, obieramy kurs na coś bliżej centrum i nasz hostel. Halina na szczęścia odpoczęłs i odpala po kombinacji klawiszy reset i power. Ufff.. 

Wallis Guest House II okazał sie dobrym wyborem. Czyste, przestronne wnętrze, w pokoju wielkie łóżko, dostępna całkiem nieźle wyposażona kuchnia i tylko kaloryferów brak. Czuć lekki chłód. Jako, że jest kuchnia, postanawiamy udać do pobliskiego sklepu, bo śniadania i kolacje bedziemy robić na miejscu. Nasz budżet się cieszy z tego powodu.

W bardzo fajnie zaopatrzonym sklepie na "L" można już sobie kupić....  choinkę. Żywą. Ha! 
Portugalczycy chyba dość wcześnie zaczynają świętować - widać po wystawach, biurach, że klimat świąt coraz bardziej się unosi. Ulice też przyozdobione. My co prawda nie czujemy jeszcze magii świąt, bo ani nie pora, ani pogoda (w dzień było ok.16 stopni) i palmy nie nastrajają świątecznie, ale może jeszcze nas porwie ten klimat?

Na koniec dnia kolejny klops - zaczyna padać. Oby wypadało się do jutra, bo mamy ambitne plany.