Ze wstępnych informacji wynika, że Spirit będzie wieczorem, super, już nie możemy się doczekać! W oczekiwaniu na to co ma nastąpić, jednogłośną decyzją postanawiamy pozwiedzać Dún Laoghaire. Widok po wyjściu z hotelu zachwycający :)
Leniwie rozpoczynamy od bajgla w Itsa, a później serwujemy trochę wygłupów na placu zabaw i ruszamy zwiedzać.
W samym Dún Laoghaire typowych zabytków brak, ale jest ładnie, czysto, budynki takie… irlandzkie, ulice wąskie, chodniki też. Zahaczamy o „East Pier”, co po Polsku nic innego jak wschodni falochron ;) strasznie długi. Finalnie lądujemy w „People Park”, małym, zacisznym parku niedaleko mariny. Jadzia po chwili budzi się ze snu, więc w przemiłych okolicznościach przyrody dostaje przydziałową kaszkę. Chwilę później spotykamy się naszym przewodnikiem i opiekunem – Kondziem ;)
Propozycją nie do odrzucenia jest wycieczka w kierunku Dalkey, czyli kolejnej dzielnicy Dublina, takiej ą i ę, gdzie są w podobno są same super wille należące do pięknych i bogatych. Maszerujemy wzdłuż wybrzeża słuchając opowieści o Dublinie, Dún Laoghaire, Dalkey, Irlandczykach, zespole U2 i kilku innych miejscowych atrakcjach, gdy nagle, przechodzą obok Bullock Harbour, kolega Kondziu ni z gruchy, pyta się nas, czy wiemy co znajduje się w tych skrzyniach zanurzonych w wodzie.
Otóż, w skrzyniach tych hoduje się (a w zasadzie utrzymuje się przy życiu) homary wyłowione w okolicznych wodach. Jesteśmy lekko skonsternowani, gdy Kondziu kupuje jednego, pakuje go w worek i wrzuca do wózka, pod Jadzię. Tak w dużym uproszczeniu, Homar potrafi się tak „wyciszyć”, że dopiero woda jest go w stanie rozruszać i sprawić, aby mu się chciało. Co ważne, aby się nim nie zatruć musi być żywy w momencie, gdy leci do wrzątku.
No więc z tym homarem maszerujemy dalej, kierunek Dalkey, po drodze zachodzimy jeszcze pod Loreto Abbey Secondary School, szkołę dla dzieciaków pięknych i bogatych rodziców, szkoła wygląda jak mały Hogwart czy inna placówka edukacyjna, jak z filmów. Oczywiście z widokiem na zatokę.
Jednak najważniejszy punkt wycieczki wciąż przed nami. A tym punktem jest pub Finnegans w Dalkey. Pub tak zacny, że gościła tam nawet Michelle Obama. Bono też, ponoć, czasami wpada na co najmniej jedno.
Jadzia śpi w wózku, pub zacny, Guinness również, a w takim miejscu zwłaszcza. Barman – chłop jak dąb, widać że wiele w życiu widział, no i pięć na raz nalewa.
Maszerujemy dalej przez Dalkey i inne okoliczne dzielnice, Kondziu pokazuje nam to i owo, i przy okazji robi drobne zakupy to tu, to tam. Suma summarum w lokalnych sklepikach kupił wszystko, co jest potrzebne do zrobienia mega kolacji.
Kolacja u Kondzia to prawdziwe mistrzostwo świata, ale przyrządzenie homara to niełatwa sztuka, a dantejskie sceny z tym związane zasłonimy kurtyną milczenia ;) Znowu jest Juan, znowu są wygłupy z Jadzią.
Wiemy, że Spirit dopłynie w nocy, no najpóźniej rano, śpimy w hotelu, a w ciągu dnia zorganizowaliśmy sobie dodatkowe dni urlopu i przebukowaliśmy bilety. Rozmowa z RyanAir jest prawie jak sex telefon. Drogo za minutę połączenia a i efekt końcowy mało zadowalający. Wychodzi na to, że taniej jest kupić nowe bilety, niż płacić za przebukowanie obecnych. No to wracamy w niedzielę. Koszyk dostał właśnie prezent na urodziny. Budżet na wyjazd się rozpękł. Ale chyba warto.