Przemieszczanie się po Langkawi jest możliwe tylko samochodem, skuterem lub taxi. W zależności od zasobności portfela lub ilości osób. Nasza Viva daje radę, choć jadąc pod górę zaczyna się pocić. Najważniejsze, że jest klimatyzacja. Zaczynamy zwiedzanie.
Od Cable Car, czyli kolejki gondolowej w północno zachodniej części wyspy. Kolejka swój bieg rozpoczyna w Oriental Village, czyli miejscu, gdzie sprzedaje się lokalne rękodzieło. Niestety sprzedaje się badziewne wyroby z tworzywa. Natomiast sama kolejka, to już inna bajka.
Kolejka (30RM za dorosłego) w sumie jedzie około 20 minut. Zanim jednak się wejdzie do gondolki, trzeba odstać swoje w kolejce. Po raz pierwszy stoimy w kolejce. Niebywałe. Czuć, że jesteśmy na mocno turystycznej wyspie. Aby skrócić czas oczekiwania można wykupić pakiet pierszeństwa za 50RM. Um... w pełnym sezonie musi się tutaj dziać piekło.
Gondolka zabiera do 6 osób i zatrzymuje się w 2 miejscach. Mniej więcej w połowie drogi i na samym szczycie (708 m.n.p.m.). Pierwszy przystanek, to tylko punkt widokowy, a widoki są boskie. Zatoka, wyspy, dżungla... Mój zmysł inżynierski podpowiada mi, że ten przystanek, ma też istotne znaczenie konstrukcyjne. Od tego punktu na szczyt jest ostro pod górę - "kąt położenia liny" zmienia się o 42 stopnie. Widok z gondolki jest jeszcze lepszy, daleeeeko pod nami dżungla, po (mojej) lewej wodospad, przede mną morze, nade mną orzeł. Łał.
Na samej górze, jest jeszcze jedna atrakcja, tzw. SkyBridge - pylonowy, 125 metrowy most położony 100 metrów nad dżunglą. Ponoć widok z niego jest nieziemski. Ponoć, bo od 2 lat most jest w remoncie. Zdarza się najlepszym.
Na samym szczycie jest taras widokowy, widok jeszcze lepszy niż z gondolki. Z piersi samo się rwie "das ist wunderbar!"
Po zjechaniu na dół szwendamy się jeszcze po wiosce, ale szału nie ma, za to tandety i naciągactwa cała masa. Wracamy w kierunku Resortu.
Po drodze, Jadzia nam zasypia w samochodzie. Dobra okazja, aby się zatrzymać przy wodospadzie. Jadzie swoje odeśpi, a my na raty pójdziemy oglądać wodę. Wodospad, okazał się raczej wodospadzikiem, ale bardzo przyjemnym, aż wróciły wspomnienia z Tioman i chęć wskoczenia do jeziorka. Większą atrakcją od wodospady okazał się krab, złotawa jaszczurka i... małpy. No w końcu.
Pierwsze były przy wejściu na ścieżkę prowadzącą na wodospad, kolejne, już głębiej skaczące po drzewach i bujające się na gałęziach. Super!
Jadzia dalej śpi, więc postanawiamy podjechać na jedną z polecanych plaż. Akurat gdy podjeżamy na miejsce Jadzia zalicza przebudzenie. Niestety plaża okazuje się być miejską i trochę zasyfiałą. Ale nie przeszkadza nam to wpaść na głupi pomysł i biegać w ubraniu po plaży i uciekać przed falami razem z miejscowymi. Efekt jest taki, że jedyną suchą osobą jest Marta, a Koszyk i Jadzia wracają prawie na golasa do resortu. Warto było.
Nawet nie wiadomo kiedy, a zrobiło się późne popołudnie. Postanawiamy zjeść kolację w południowo-zachodniej części wyspy. W okolicach głównej ulicy związanej z wieczorno-nocnymi rozrywkami. Po drodze zajeżdzamy zobaczyć jeszcze jedną plażę. Tak samo syfiasta jak poprzednia. Brudna i pełna śmieci. Na plus są za to atrakcje. Loty na spadochronie ciągniętym przez motorówkę. Sam lot zajmuje około 5 miut, za to moment startu i lądowania bardzo widowiskowy.
Podczas kolacji dochodzimy do wniosku, że mocno tęsknimy za Tioman, a na Langkawi jest trochę jak w polskim Mielnie. Mimo, że są atrakcje, to jest masa ludzi i jakoś tak mało przyjemnie. Nie nastawialiśmy się na drugą wyspę Tioman, ale spodziewaliśmy częgoś bardziej spokojnego. Szkoda.
Mamy jeszcze dwie noce. Znajdziemy miejsce dla siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli natchnęliśmy Ciebie do wypowiedzi, pisz tutaj: