Pobudki nie planowano, było wiadomo, że dziś przynajmniej do późnego popołudnia nie wyjdziemy z Longyearbyen. A skoro nie wyjdziemy Spiritem, to wyjdziemy pieszo – kierunek lodowiec. Gdy wszyscy już się poubierali w ubrania hi-tec termo coś tam coś tam i wyszliśmy na pomost okazało się, że właśnie trwa wielka akcja odpychania kry, która rzuciła się na inne jachty i zaczęła przestawiać pływające pomosty. Goście [bardzo przystojni Norwegowie ;) – przyp. Marta] ubrani w skafandry skaczą po krach, rzucają się do heroicznie do wody, przeciągamy liny z pomostu na pomost itd.
Akcja trwa, dowodzi nią siwy dżentelmen, sądząc po ilości gwiazdek na pagonach jakiś el comendante, prawdziwy teksas ranger. Patrzy, przygląda się i na hasło uruchamia wyciągarkę w swojej wypasionej Toyocie. Respect
Po akcji w końcu udaje nam się wyruszyć. Mamy strzeblę na plecach, więc przechodzimy skrajem miasta. Tuż obok kościoła, a w zasadzie kościoło-kawiarni. Pierwszy raz coś takiego widzimy. Kościół, który tylko z zewnątrz wygląda jak kościół, otwarty 24/7 w środku zawsze są termosy z ciepłą herbatą, kawą i ciasteczkami. Kościółek jest piętrowy. Na parterze szatnia, miejsce do zmiany obuwia - nawet są kościelne kapcie na zmianę! W zasadzie w większości miejsc typu muzeum, kościół, bank, urząd itd. zdejmuje i zostawia się buty w sieni, a dalej boso lub w kapciach. Na piętrze kościół nie wygląda jak kościół, który znamy z Polski i krajów ościennych. Wygląda raczej jak przytulna kawiarnia. Stoliki, krzesełka, ciepła przyjemna atmosfera, w jednym rogu stoi dwuletni miś zastrzelony w 1987 w drugim, skromny ołtarz. Czuję, że jak kra nie odpuści w niedzielę przejdziemy się na mszę.
Za kościołem w stronę lodowca w zasadzie już nic nie ma, góry, skały, strumyk, głazy i widoki, jakich nie ma nigdzie indziej. Niedaleko za kościołem pierwszy pit stop, ubrania hiper termo de lux aktywne okazują się, dla większości osób, założone w zbyt dużej ilości.
Idziemy dalej, cisza spokój, ptaszki, ale czekamy głównie aż wyskoczy jakiś lisek. Niestety drań nie chce się pokazać. Po kilku kilometrowym marszu rozdzielamy się na dwie grupy – jedna wraca do miasta, druga szturmuje górę dalej aż nie dojdą do lodowca. Druga grupa dochodzi do lodowa i widzi liski, pierwsza widzi czarno białego ptaszka.
Po powrocie na Spirit One większość osób myśli tylko o jednym – jak się urwać spać, tak aby nikt nie zauważył, chociaż jest dopiero 6 po południu ;)
Lód jakby powoli zaczął odpuszczać. Wiemy, że w okolicy już jest wrocławska Panorama, która w nocy z czwartku na piątek będzie miała wymianę załóg. Jednak na chwilę obecną port jest zamknięty dla jachtów, będą mieć przeprawę, aby się wymienić. Panowie kapitanowie z kilku jachtów ustalają, że w czwartek o godzinie 8 rano, przy porannej kawie zapadnie decyzja czy wychodzimy z Longyearbyen w konwoju (w kupie raźniej) czy zostajemy.
Co przyniesie kolejny dzień – zobaczymy, wy przeczytacie o tym w kolejnym odcinku sagi pod groźnie brzmiącym tytułem „Koszyki on tour” a może raczej „Koszyki w Longyearbyen” ?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli natchnęliśmy Ciebie do wypowiedzi, pisz tutaj: