Na rozruch stolica, czyli Funchal, miejscowość, w której rezydujemy. Funchal leży na wzgórzach, więc raz z górki, innym razem pod górkę (z wózkiem lepiej z górki). Jezdnie często prowadzą przez tunele w górach, skrzyżowania to głównie ronda. Idziemy pieszo, na czuja, kierunek centrum. Od zachodu i od wschodu do centrum prowadzi promenada. Mniej więcej po środku znajduje się marina. Niestety większa część nadbrzeża jest w remoncie. Hałas, brud i kurz. Mało przyjemnie, choć nieziemskie widoki rzucają na kolana - na wzgórzach wokół widać tysiące małych, jasnych domków z czerwonymi dachami. Z każdego z nich widok na ocean.
Odbijamy w górę, do centrum. Przyjemne, małe kamieniczki, wąskie uliczki, mnóstwo kawiarenek - zajmujemy jedną z nich. Jadzia szuka chyba znajomych, do wszystkich się uśmiecha. Po przekąsce ruszamy w poszukiwaniu sklepu i soczku dla Jadzi. Znajdujemy 'Pingo Doce', to chyba polska Biedronka? Ale ani soczku, ani produktów dla dzieci nie ma. Później przyjdzie nam się dowiedzieć, że tego typu asortyment sprzedaje się tutaj w aptekach. Następny cel: kolejka linowa. Przed wejściem, pod wagonikami kolejki, karmimy dzidzię. Ludzie przechodzący obok z sympatią patrzą, pozdrawiają i sypią komplementy. Doczytaliśmy później w przewodniku, że Portugalczycy uwielbiają dzieci, w szczególności te jasnowłose. Jadzia rządzi.
Kolejka w dwie strony 15€ sztuka, ale dla tych widoków warto. Trasa zaczyna się w Funcahl, a kończy w górskiej wiosce Monte, z tropikalnymi ogrodami i uroczym kościółkiem. Hitem trasa saneczkowa Monte. Alternatywa dla powrotu do miasta kolejką to 2km zjazd wiklinowymi saniami, u których płozy podbite są metalem, uliczkami Monte. Atrakcja od 25 do 40€ w zależności od ilości osób, wygląda na superzabawę, jednak dość drogo, jeżdżąprzede wszystkim Niemcy. Ponoć sam Ernest Hemingway opisał zjazd saneczkami w Monte jako "najbardziej emocjonujące doświadczenie w jego życiu". Na górze, jak to w górach, chłodno i wilgotno. Wracamy tak, jak przyjechaliśmy - kolejką. Jadzia usnęła kilka minut przed odjazdem i przespała całą drogę powrotną.
Wieczorem ruszamy w poszukiwaniu kolacji. Finalnie lądujemy nieświadomie
w knapie polecanej w przewodniku, wiadomo - Koszyk ma nosa do dobrych
knajp! Na stół po kolei trafiają Supa Verde - zielona jarzynowa papka z
plastrami kiełbasy (chorizo?) - zjadliwe, ale bez szału. Główne danie
rewelacyjne - Espada (Scabbard fish) z bananem - wow! Polecane
grillowane sardynki (zawiodłem się), domowe wino i miejscowy browar.
Ogólnie zankomite. Espadę z bananem polecił,jako danie lokalne,
naganiacz z innej restauracji, a jako, iż mówił wyśmienicie po
angielsku, wymieniliśmy jeszcze kilka zdań i uprzejmości. Kultura
popłaca, ale o tym w następnej notce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli natchnęliśmy Ciebie do wypowiedzi, pisz tutaj: