poniedziałek, 22 stycznia 2018

Sri Lanka dzień 4 - Sigiryia - Lion Rock i safari

No to ruszamy z małym poślizgiem. Chcieliśmy być chwilę po 07:00 pod bramą, a wyszło jak zawsze i zrobiło się po 08:00. 
Wcześniejsze rozpoczęcie ma co najmniej 2 plusy - ilość innych osób no i chyba ważniejsze - niższa temperatura.
Przed nami 1260 schodów (lub coś koło tego, różne osoby podają różne ilości), to tak jakby we Wrocławiu wejść do domu, tyle że 12 razy :)
Wejście nie mało - 30$ od sztuki dorosłego człowieka, dzieciaki za free. Na plus jest to, że widać że te pieniądze są pożytkowane tutaj, wszędzie prace konserwatorskie i utrzymanie porządku.

No to idziemy, pogoda nam sprzyja, słońce za chmurami, ludzi dużo. Jadzia marudziła na pierwszych 60 schodach kolejnych 1200  przedreptała sama. Krynia pierwszych 160 pokonala sama, kolejne też sama - ale siedząc na tatowych barkach.


Idąc zachodzi człowiek w głowę na co mu to było i jeszcze za to płaci. Pierwszy punkt, na którym może wydawać się to jednak atrakcyjne jest grota (?) z freskami. No chyb,a że masz dzieci, wtedy pierwsze przyjemności dopiero dalej, tuż przy wielkich lwich łapach wykutych w kamieniu. To tutaj można odsapnąć w cieniu kilku drzew, a dzieciaki mają w końcu punkt zaczepenia do Lwiej skały i zaczynają snuć opowieści o księżniczce, lwie, zamku i innych takich. Te mniejsze dzieci w końcu mogą rozprostować nogi i połazić trochę po wiekowych murach. 


Od tego miejsca to już w zasadzie schody na szczyt, bez opcji dłuższego zatrzymania się. Bo wąsko.
Na szczycie jak to na szczycie - widoki są, cienia brak, turyści pytający czy te dzieciaki to same weszły czy na rękach rodziców, tak czy inaczej szapo ba no i ten moment chwilowej satysfakcji, że się udało.




W dół też poszło, chociaż naście kg Krysi trzymanej na rękach było odczuwalne w łydkach, skończyło się tak, że Krycha zasnęła na rękach mniej więcej w połowie drogi. A my, co by dziecka nie budzić usiedliśmy na zasłużony odpoczynek przy zimnej coli. Niestety dane było nam wypić jej jedynie połowę, gdyż małpy zaatakowały z partyzanta i nasza cola znalazła się 2 metry nad nami. Po 10 minutach wróciła do nas, spadając jakieś 75 cm od naszych głów. 
Jak chodzi o małpy, to nie mamy w zasadzie żadnego miłego spotkania z nimi.

No, a jak wróciliśmy do homestay, to gospodarze ugościli nas kokosem, tym do picia.
3 podejście do kokosa, w trzecim kolejnym kraju. I jakoś kokos w formie płynnej nam nie wchodzi.
Dziciaki spróbowały po łyku - więcej nie chciały bo "bleee i smakuje", ale zdjęcie pamiątkowe jest. 


No a popołudniu, we współpracy z gospodarzami, którzy nam zorganizowali kierowcę, wyjeżdzamy na safari. Do tego wyjazdu nie byłem wielkim fanem safari, co prawda nigdy na żadnym nie byłem, ale moje wyobrażenie o takowym jakoś tak nie przekonywało mnie, aby brać czynny udział w tego typu przedsięwzięciach.

Dzisiaj zmieniłem zdanie. Safari jest super. Przynajmniej to, na którym byliśmy, bo najwyższym priorytetem było zapewnienie swobody i maksymalne nie przeszkadzanie zwierzętom.
A ze zwierząt to słonie i bawoły i ptaki. 



Mnóstwo radochy i dla dużych, dla małych i te najmniejsze też miało swoje chwile radości.
Przed przyjazdem do Kaudulla National Park popadało i to całkiem całkiem.
A to spowodoało, że doszedł jeszcze aspekt zatrzymywania się w błocie, wyciągania innych aut, przy okazji przejad przez rzekę i ogólne zabawy w błocie, które było wszędzie.

Super dzień!

Jutro wstępnie Badula i okolice.

1 komentarz:

  1. Bardzo fajny blog, zastanawiam się nad odwiedzeniem tego miejsca z dziećmi w wakacje:)

    OdpowiedzUsuń

Jeśli natchnęliśmy Ciebie do wypowiedzi, pisz tutaj: