//komentarz do zdjęć (gdyby
kogoś zainteresowała niecodzienna buzia Jadzi): drugiego dnia pobytu Jadzia
wyjątkowo zaprzyjaźniła się z kotkiem, u którego pomieszkiwaliśmy, kotek nie do
końca tą przyjaźń rozumiał i oto efekty..
Centrum Stuttgartu daje dużo
możliwości łażenia/zwiedzania/szwendania się. W naszym odczuciu jest miastem
komunikacyjnie super rozwiązanym. Pomieszkujemy na obrzeżach, ale dojazd do
ścisłego centrum jest bardzo dobry. Można podjechać autobusem, S-Bahn czyli kolejka ”przerośnięty tramwaj”
(pod)miejska a w mieście do dyspozycji jest jeszcze U-Bahn (metro). Mimo to
pozycją obowiązkową jest Zahnradbahn – bodajże jeden z czterech które są w Niemczech
i jedynym który nie jest tylko atrakcją turystyczna, ale też spełnia swoją
funkcję przewozu pasażerskiego. Zahnradbahn to kolej zębata, a doprecyzowując –
tramwaj, z zębatkami pod podwoziem, które „toczą się” (i przy okazji napędzają
pojazd) po szynie zębatej umieszczonej pośrodku toru. Jadąc S-bahnem albo
Zahnradbahnem można podziwiać stare miasto Stuttgartu. Jedzie się po wzgórzach otaczających
dolinę w której znajduje się centrum. Przy dobrej pogodzie, a tej nie brakuje widoki
są super.
A w centrum też wiadomo gdzie
się udać - Königstraße oraz Schloßplatz.
W tych miejscach jest co robić. A i nakarmić dziecko również. Jadzia
jest też jeszcze na etapie papek – kaszka (woda z termosu + kaszka z osobnego
pojemnika + zwykła mineralna do schłodzenia) oraz owoce (świeże albo ze
słoiczka). Takie danie można podać w zasadzie wszędzie. Najlepiej nam to
wychodziło na zwykłych ławkach. My
mieliśmy miejsce, żeby się rozłożyć, Jadzia miała podpórkę i jednocześnie
zajęcie rąk.
Dni mijają nam odkrywaniu na nowo zakątków Stuttgartu.
Temperatura, jakby sam szatan ustawiał, blisko 40 stopni w cieniu. Od samego
rana do wieczornych solidnych burz, po których zaczynało się drugie życie.
Stuttgart jak to Stuttgart, dużo ludzi, patrząc z boku, duże
tempo. Widać, że ludzie się spieszą. A my a to sobie wejdziemy do zabawkowego,
a to przycupniemy na trawce, a to przejdziemy się do parku oglądać żaby.
Oczywiście zakupy też były, ale różnicy pomiędzy tym co w
naszych sklepach, a tym co w Stt w zasadzie nie ma. Chociaż takich małych
różowych okularów w Polsce nie widziałem ;)
Pozycja niemalże obowiązkowa to wizyta w Metzingen, czyli
outletcity. Nie nie, nie pojedynczym outlecie jak to u nas bywa, w miasteczku w
którym są same outlety. Od tych straganowych, pospolitych marek po te ą i ę
razem wzięte. Tak ą i ę, że nawet po co
najmniej jednej przecenie cena jest zawrotna. Ale parę rzeczy udało się wyrwać,
więc wyjazd można uznać za udany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli natchnęliśmy Ciebie do wypowiedzi, pisz tutaj: